Kantysza.

Kantysza.

Za górami, za lasami, za rzekami i morzami w bliżej nieokreślonej przestrzeni i nieokreślonym czasie istnieje miasto zwane Kantyszą. Tu znajdują schronienie ludzie i istoty z kantami, wszelkie poukładane treści i formy, plany, projekty, mapy, liczby, figury geometryczne, cyborgi i cała piękna, mała, duża, średnia technologia. Czy mieszkańcy Kantyszy są szczęśliwi? Przekonajmy się. Zajrzyjmy do środka.

Autor obrazu: Eugene Ivanov

Przejście.

Ja-narrator schodzę po stromych schodach głębokiej studni. Skąd się tutaj wzięły schody? Nie wiem. Cieszę się, że nie muszę opuszczać się w dół po linie albo uplecionej ze sznura drabince. Jednak bardziej szczęśliwy byłbym, gdybym mógł śledzić poczynania autorki ze swojego zwykłego miejsca przed laptopem. Chodzenie po schodach nie należy do moich ulubionych zajęć, poznawanie studni też nie, ani przejścia, ani tajemnicze miasta. Widzę, że autorka się uśmiecha. Może myśli, że wreszcie poznała płeć swojego narratora, bo użył takich nie innych słów, ale nie, myli się, użycie rodzaju męskiego o niczym nie świadczy.

Wróćmy do tu i teraz. Ściany studni połyskują złowieszczo w świetle latarki. Schody ciągną się w nieskończoność. Niczego dobrego się nie spodziewam. Przypominam sobie opowieść o Alicji w krainie czarów i drżę ze strachu. Na szczęście nie spadam, lecz po prostu schodzę. Spadanie zostało mi oszczędzone. Jakiś plus obecnej sytuacji, a wiadomo zawsze trzeba znajdować plusy i sumować, aż stworzy się… Zaraz, zaraz to nie moje myśli. Autorka znów się wtrąca i miesza mi w głowie. Ja-narrator nie lubię niczego sumować, ani odejmować, mnożyć, dzielić, potęgować. Działania matematyczne są dla mnie równie strome jak te schody. Wzdycham. Wzdychanie dodaje mi odwagi, trochę siły i odrobinę nadziei, że za chwilę dotrę do celu. Zatrzymuję się na półpiętrze. W oddali widzę światełko. Gdzieś tam na dole coś się świeci. Słońce? Żarówka? Na pewno jakaś odmiana do obecnego słabego, niebieskawego oświetlenia jakby rodem z kiepskiego koszmaru. Po krótkim odpoczynku idę dalej. W tej części schody bardziej trzeszczą jakby skarżyły się na moje zbyt ciężkie nogi. Poza tym stają się coraz węższe. Cała przestrzeń wokół się zwęża. Jeszcze trochę i nie dam rady się przecisnąć. Co wtedy, czy wrócę z powrotem? Nie, czuję, że autorka na to nie pozwoli. Nie po to mnie tu wysłała, żebym wrócił z niczym. W małym plecaku niosę plan na co mam spojrzeć w pierwszej kolejności, na co w drugiej, trzeciej, co zapisać, czego nie notować. Nie ma nic o ewentualnym porzuceniu planu i ucieczce z miejsca, w którym się znajdę. Wiem, nie muszę jej, autorki słuchać. Mogę zrobić po swojemu, ale trochę głupio poddać się już na początku w przejściu do miasta.

Z chwilą, gdy decyduję o dalszej wędrówce, ściany jakby oddychają z ulgą i przestają się wokół mnie zaciskać. Coś puszcza. Coś się otwiera. Światełko staje się większe. Schody się kończą. Wychodzę na otwartą przestrzeń.

Miasto.

Niby zwyczajnie, a jednak inne. Rynek inny. Domy zresztą też. Zamiast typowego prostokąta tworzą koło. Może nie całkiem idealne, ale jednak koło. Czuję jakbym z małej studni wkroczył do wielkiej studni. Tyle tu tych zabudowań strzelających w niebo jak drapacze chmur z Nowego Jorku. Gdy patrzę w górę, widzę nad sobą małe niebieskie kółko z białymi chmurkami. Jeszcze nie zobaczyłem wszystkiego, a już chcę stąd uciec. Nie podoba mi się. Kojarzy się z ciemnym, wrogim podwórkiem z dzieciństwa i z tajemnicą, której wcale nie chcesz poznać. Czy autorka naprawdę by się pogniewała, gdybym teraz się wycofał? Zanim zdążę zebrać myśli, podchodzi do mnie chudy mężczyzna w czarnym, długim do kostek płaszczu.

– Pan cudzoziemiec potrzebuje przewodnika – rzuca swoją propozycję nieznajomy.

– Nie, dziękuję, dam sobie radę.

– Bez przewodnika pan cudzoziemiec nie da sobie rady.

– Ale ja nie mam pieniędzy.

Na nic moje protesty, nieznajomy ciągnie mnie za rękaw jakby od tego, czy za nim pójdę, zależało jego życie.

– Wystarczy, że pan cudzoziemiec da mi to, co ma w kieszeni.

– W kieszeni mam tylko chusteczki higieniczne.

– Może być, a w plecaku?

– Z plecaka mogę oddać… Co ja mogę oddać z plecaka? Plan nie, notes też nie, długopis – jeszcze czego, ołówek – przyda się, gumka również.

– Niech pan cudzoziemiec pokaże, ja zdecyduję. Nieznajomy zabiera plecak i po chwili wyciąga z niego małą szklaną kulkę. Uśmiecha się jakby trafił na żyłę złota.

– To jest w sam raz. Chodź ze mną cudzoziemcze.

Nic nie rozumiem. Skąd się w moim plecaku wzięła mała szklana kulka i dlaczego nieznajomy chce mnie oprowadzać w zamian za coś takiego?

– Na początku zwiedzimy Dom Zegarów – oznajmia mój przewodnik.

Dom Zegarów.

Niebieski z zegarami zamiast okien. Wszedłem do niego jak do sezamu pełnego skarbów. I dopiero, gdy drzwi się za mną zamknęły, zauważyłem, że przewodnik został po drugiej, lepszej stronie. Tak, dom okazał się pułapką. Przewodnik zaprowadził mnie do więzienia dla cudzoziemców. Dziwnego więzienia. Jakby warsztat zegarmistrza połączony z labiryntem sal i korytarzy. W każdej sali inne kolory i inne zegary, a korytarz szary, pusty nijaki. Zamiast zwiedzać miasto, odkrywam wciąż nowe sale w Domu Zegarów. Dlaczego zaufałem nieznajomemu? Czy naprawdę byłem aż tak, głupi, że uwierzyłem w dobre intencje pierwszego z brzegu mieszkańca Kantyszy? I czy to na pewno był mieszkaniec? Może strażnik miasta.

– Łowca obcych – odzywa się w mojej głowie głos spacerującego po ścianie pająka. Pająka?

– Każdy tutaj po jakimś czasie staje się pająkiem.

Nie ma co, pocieszająca perspektywa.

– Ale nie martw się znalazłem wyjście. Tyle, że musisz wrócić tam, skąd przyszedłeś. Inaczej łowca znów cię złapie i znów zamknie, a wyjście zablokuje.

– Jeśli znalazłeś wyjście, to dlaczego jeszcze tu siedzisz?

– Bo jestem pająkiem. Nie pasuję do miasta i miasto do mnie nie pasuje i reszta świata też nie.

Wyjście.

Ukrywa się za ścianą pomalowaną na zielono. Ściana jest iluzją. Przekonuję się o tym, gdy jej dotykam. Od razu zmienia się w duże solidne drewniane drzwi. Przechodzę przez nie do ogrodu. Pamiętając radę pająka nie schodzę z wąskiej ścieżki. Skupiam się na przejściu, które kilka godzin temu opuściłem. Pająk powiedział mi, że każdy obcy dociera do miasta własną, indywidualną drogą. Mam trochę wątpliwości, czy przejście naprawdę należało do mnie, nie do autorki, ale to przecież teraz nieważne. Cieszę się, że już wracam, chociaż zadania nie wykonałem. Pytanie, czy ludzie w Kantyszy są szczęśliwi, pozostaje otwarte. Notes mogę zapełnić jedynie wrażeniami z pobytu w Domu Zegarów. Przygnębieniem, pustką, uczuciem obcości, gęstym od strachu powietrzem. Z każdym krokiem czuję w sobie rosnący spokój. Schody, po których muszę znów zejść na dół i wejść na górę już nie wydają się takie paskudne. Zaraz za chwilę otworzy się przede mną moja rzeczywistość.

P. S. Wzdycham. Nie udało się Narratorowi poznać Kantyszy. Czy drążyć dalej ten temat? Czy dać sobie spokój?

W tle obraz H. P. Lovecrafta.

0 0 votes
Ocena
Subscribe
Powiadom o
4 komentarzy
najnowszy
najstarszy
Inline Feedbacks
View all comments
Kasia Dudziak
11 marca 2021 19:20

Bardzo spodobała mi się historia o Kantyszy. Zapisuje tego bloga 🙂 Ciekawy styl i narracja. Wciągasz oj wciągasz… Pozdrawiam

15 stycznia 2021 14:24

Koniecznie wyślij tam Narratora ponownie. Jestem ogromnie ciekawa, co to za tajemnicze miasto??? Czekam niecierpliwie na kolejną część!
Studnia przypomina mi koszmar, jaki kiedyś śniłam, ale tam nie było schodów.

4
0
Would love your thoughts, please comment.x