Dawno, dawno temu przez trzy miesiące chodziłam do grupy praktykującej buddyzm zen.
Początek.
Zaczęło się od głodu medytacji i kilku książek – ” Strzepując popiół na Buddę ” Seung Sahna, ” Trzy filary zen ” i ” Zen świt na zachodzie” Philipa Kapleau, ” Oko nigdy nie śpi” Denisa Genpo Mercela, ” Każdy krok niesie pokój” i ” Spokój to każdy z nas „.
Wyobraziłam sobie siebie spokojną, radosną, szczęśliwą, siedzącą na poduszce w obowiązkowej pozycji medytacyjnej. Zrobiło mi się ciepło, przyjemnie, lekko i z tym uczuciem znalazłam, jak mi się wydawało, właściwe miejsce – łódzką szkołę zen Kwan Um.
Stara kamienica przy rynku.
Jedna z wielu kamienic przy rynku i bardzo blisko hałaśliwej ulicy. Wysokie sufity, wokół zapach staroci i jakby kocich sików. Razem z koleżanką cierpliwie pokonujemy skrzypiące schody. Wreszcie drzwi z donośnym dzwonkiem i po chwili jesteśmy w środku. Buty, kurtki – jest jesień – zostawiamy w długim przedpokoju. Przez duży pokój wchodzimy dalej na salę medytacyjną. Wcześniej zakładamy coś, co kojarzy mi się z kimonem, biały strój z paskiem, który wiąże się jak krawat i chyba dlatego nie potrafię sobie z nim poradzić. Pomaga mi jeden z prowadzących medytację – młody chłopak z szarą torbą na szyi. Jak ta torba się nazywa i po co mu ona? Nie mam odwagi, żeby się zapytać. Zauważam, że chłopak jest przystojny, znacznie później, że większość to ładni, młodzi ludzie rodzaju męskiego jakby zen Kwan Um lubili głównie atrakcyjni faceci.
Na sali siadamy na poduszkach. Jednak zanim to zrobimy musimy pokłonić się posążkowi Buddy. Prowadzący wprowadza nas w tajniki zen, te dla początkujących, jak siedzieć, o czym myśleć, czym jest zen itp. Na razie towarzyszą nam tylko inne puste miejsca. Pozostali jeszcze nie przyszli. To nasze przygotowanie jak do skoku z wysokiej trampoliny w głęboką studnię. Już za chwilę dowiemy się jak bardzo głęboką.
Studnia
Medytacja rozciąga czas w nieskończoność. Najpierw tylko siedzimy, śpiewamy, robimy serię pokłonów. Potem nastaje cisza. Każdy w milczeniu powtarza mantrę: na wdechu czysty umysł, na wydechu nie wiem. Oczy otwarte, skierowane pod pewnym kątem w ziemię. Męczę się. Niby coś widzę, ale nic nie dostrzegam. Niby nie myślę, ale myśli we mnie krążą. Staje się automatem, który klepie nic nie znaczące słowa. Na dany znak wstajemy i chodzimy w kółko. To nie jedyna atrakcja. Wcześniej mogłam również stać lub poprosić spacerujacego od czasu do czasu wokół nas tak zwanego starszego ucznia o uderzenie kijem. Podobno to pomaga zrzucić nagromadzone w ciele napięcie, tyle, że akurat nie mnie. Mój organizm nadal wyje cicho z rozpaczy, zwłaszcza kręgosłup i nogi. Poważne twarze naprzeciwko i jedna osoba z katarem, który brzmi tu i teraz jak trąby jerychońskie. Oddycham z ulgą, gdy medytacja dobiega końca. Na ulicy uderza we mnie hałas. Mimo to wszystko wydaje się lepsze jak po wyjściu z mrocznej wielkiej studni.
A jednak.
Wracam razem z koleżanką, choć przecież jej też się ciężko siedziało. Obie nadal pozostajemy głodne medytacyjnych wrażeń i rozwoju duchowego.
Tak samo jak za pierwszym razem śpiewamy, kłaniamy się, wreszcie siedzimy każdy w swoim milczeniu. Otwarte oczy nie pozwalają się oddalić ani odpocząć po trudach śpiewu i rzucania się na podłogę. Za mantrą chowają się mniej lub bardziej jasne myśli. Przed oczami pojawiają mi się dziwne błyski. Pierwsze znaki, że ta studnia wcale do mnie nie pasuje, ani ja do niej. Znaków nie rozumiem i dlatego nie jest to moje ostatnie spotkanie z zen. W domu w wolnej chwili również praktykuję.
Nieszczęśliwy koniec
Koleżance wysiadły nogi, a ja się przeziębiłam z powodu zimna panującego na sali. Mimo to nadal chodziłam aż do dnia przed świętami Bożego Narodzenia. Wtedy po raz pierwszy zadałam sobie pytanie, czy warto kontynuować praktykę i poprosiłam o jakiś znak w tej sprawie. Chwilę później leżałam na chodniku. Przewróciłam się, rozbiłam kolano, uderzyłam głową o twardą płytę i całkiem straciłam nastrój. Najgorsze przyszło następnego dnia. Nagle okazało się, że widzę inaczej niż zwykle. Obraz z góry nakłada się na obraz z dołu. Moje ukochane książki mogłam oglądać z daleka, bo czytanie w tym stanie nie było możliwe. Bezskutecznie szukałam pomocy u okulisty i neurologa. Badania łącznie z rezonansem mózgu niczego nie wykazały. Lekarze nie wiedzieli co mi się przytrafiło i co z tym zrobić.
Finał.
Męczyłam się przez trzy miesiące, tyle, ile chodziłam na zen. Z praktyki zrezygnowałam. Nigdy więcej nie usiadałam i nie wpatrywałam się w punkt przed sobą, ani nie kłaniałam się Buddzie.
Czego się nauczyłam? Że buddyzm zen to nie moja droga, że medytować można zawsze i wszędzie bez chodzenia do medytacyjnego ośrodka i że praktyki duchowe dla każdego mogą inaczej wyglądać, może to być zwyczajna, choć przecież nie taka zwyczajna, uważność na świat, który cię otacza. Tylko tyle i aż tyle.
Wcale nie żałuję, że poznałam buddyzm zen z bliska. Dzięki temu iluzja jaki on uroczy i wspaniały znikła i mogłam poznać inne ścieżki, inne sposoby na własny, osobisty rozwój.
P. S. A jak to jest u Was? Spotkaliście się kiedyś z praktyką duchową, w której bardzo chcieliście uczestniczyć, lecz ona do Was nie pasowała?
To ale miałaś doświadczenia Aniu! Nie wszystko jest dla każdego i znaki były żebyście tam nie chodziły xd Bo jak zdrowie zaczęło Wam pokazywać, że coś jest nie tak, no to już wiadomo, że lepiej odpuścić.
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, a każde doświadczenie jednak jest po coś potrzebne.
Kilka z wymienionych książek znam i lubię. Ale na takie zgrupowania nie chodziłam. Wolę chyba sama i tak jak mi się podoba praktykować duchowość.
Buziaki !
Kilka lat temu buddyzm przyszedł do mnie, gdy zaczęłam oczyszczać przestrzeń wokół siebie. Zainteresowana, zaczęłam szukać swej ścieżki. Czytałam sporo. Buddyzm ma wiele szkół i dróg, ale ja ostatecznie zwróciłam się ku zen, który zawsze kojarzył mi się z pustką, uporządkowaniem, prostotą i minimalizmem. Próbowałam medytacji zgodnie z wytycznymi (półlotos przez pewnien czas był ok, ale moja choroba uniemożliwiła mi dłuższe siedzenie w takiej pozycji, oczy otwarte i patrzące w ten punkt przed siebie pod kątem itd.), ale szybko się okazało, że najlepiej medytuje mi się z zamkniętymi oczami, malą i mantrą. Od jakiegoś czasu nie medytuję regularnie, czasami słucham mantr (Snatam Kaur jest wspaniała!), czasem medytuję z malą. Nigdy nie byłam w żadnej szkole zen i jakoś mnie nie ciągnie do tego typu praktyk. Kiedyś bardzo chciałam pojechać do klasztoru zen, ale ponieważ to niemożliwe, staram się pielęgnować w sobie uważność, wdzięczność i żyć prosto, ciesząc się chwilą. To jest dla mnie prawdziwy zen.
Dziękuję, Aniu, za Twój tekst, ściskam!
Anna, Świetnie napisany, szczery tekst. Ujmuje uważność z jaką poszukiwałaś i doświadczałaś medytacji. Nigdy mi nie było po drodze z buddyzmem, może dlatego nigdy nie szukałam medytacji zen. Doświadczyłam piękna i głębi medytacji chrześcijańskiej i z tą pewnością, że tu jest moje miejsce, ogarniam zrozumieniem wszystkich poszukujących swojej duchowej drogi. Ciekawe czy coś dla siebie znalazłaś?